Z jej wielką czarną mantylką, suknią w tym samym kolorze, idzie opierając się na parasolu, którego wiek można datować na czasy wynalazcy tego uroczego sprzętu. Wielki, zielony kapelusz, który znam od ośmiu lat, służy jej za przybranie głowy
Jakiś czas temu o Starych Babach pisała Sosenka, niedługo potem Panike. W opisie pani B. sprzed 150 lat, nieodmiennie widzę kilka dzisiejszych kobiet. Jedna z nich zgarbiona, na wpół niewidoma, w starutkim białym kapelusiku turystycznym, a następnie w równie wiekowej czapce narciarskiej i w niebieskim płaszczyku, z wypchanym czarnym workiem, którego nikomu nie powierzała nawet na chwilę, opierając się na pomalowanej na biało lasce, jeszcze niedawno przemierzała swoje miasteczko aby wypielić chwasty u szwagierki albo przyciąć zbyt rozrośniętą winorośl u kuzyna. Druga, znacznie młodsza, również nosi coraz bardziej ekstrawaganckie stroje, ale niechby kto spróbował zamienić jej zniszczony, podarty plecaczek na nowy! Kiedy się ją odwiedza nieustannie biega między stołem a kuchnią, kiedy wpada z wizytą przysiada ledwie na moment, bo już musi lecieć dalej. Zresztą nie łatwo ją zastać - zawsze jest w ruchu biegnąc od jednej schorowanej staruszki do drugiej, w międzyczasie smaży kotlety dla któregoś z dzieci, które nie mają jak się jej odwdzięczyć, bo każde zainteresowanie jej potrzebami jest surowo wzbronione. "Krótko opowiem ci o hrabinie B..., po pierwsze dlatego, że jej istnienie miesza się w małym stopniu z naszym, po drugie dlatego, że aby docenić charakter kobiety w jej wieku, trzebaby się oddać znacznie bardziej dogłębnym studiom.[...] Mając swoja siedemdziesiąt lat Pani B... jest dobra, bardzo dobra. Każde z jej licznych dzieci jest bogate i tworzą razem coś na kształt klanu lub potężnego plemienia. Najdoskonalsza harmonia panuje w tej rodzinie: ona jest jej więzią: wszyscy, mali i wielcy się tłoczą wokół niej, przeniknięci miłością i szacunkiem dla swojej drogiej matrony, jak nazywają Panią B... Cokolwiek by się nie mówiło, w tej rodzinie licznej, inteligentnej, posiadającej najbogatsze ziemie Polski, uczucie obowiązku wobec kraju jest mocno odczuwane, i nadzieja, że któregoś dnia uda mu się odpłacić z siłą i blaskiem, ożywia i podtrzymuje jej odwagę. W kontaktach towarzyskich nie znam starszej kobiety, która byłaby mniej krępująca, niż Pani B... Mówiąc mało i bardzo rzadko, wymaga tylko jednej rzeczy, to jest żeby zajmować się nią możliwie jak najmniej, zachowując sobie prawo zajmowania się innymi dla ich dobra i w ich interesie. Ma swoje niesamowite zwyczaje, to prawda, ale byle tylko je jej pozostawić, jest to wszystko, na czym jej zależy. Całymi dniami jej nie widujemy; spotykamy ją tylko w porze posiłków. Resztę czasu spędza na drobiazgowym zajmowaniu się szczegółami gospodarstwa, to jej jedyna pasja. W mieście zawsze krąży po sklepach, targach, i w mleczarniach, gdzie kupno serów wszelkiego rodzaju jest jej największą przyjemnością. W Montrésorze idzie na folwark, odwiedza podwórze, udziela rad mleczarce jak robić masło i, łącząc czyn ze słowem, chwyta bijak i sama się bierze do pracy, albo jeszcze schodzi do warzywniaka i wybiera najdojrzalsze i najświeższe warzywa. Ponadto, bardzo ofiarna i współczująca, nigdy nie zapomina swojej sakiewki, która zawsze jest już pusta w czasie powrotu. Od czasu kiedy kupiła Montrésor dla swojego syna, widok okolicy zupełnie się zmienił. Dobrobyt mieszkańców nadszedł wraz z nowymi właścicielami, a stare mieszkania, te jamy znajdujące się pod murami zamkowymi, o których Ci już mówiłem, zamiast chronić ludzi, służą dziś jedynie jako miejsce dojrzewania wina. To prawdziwa przyjemność widzieć radość tej ludności w momencie przyjazdu ich dobroczyńców, panów tej starej siedziby, która niegdyś wywoływała tyle strachu u ich przodków. Wiedziałem, że w Paryżu, Pani B... wspinała się nie raz na piąte piętro, aby odwiedzić biedne rodziny chorych emigrantów. Nie mógłbyś pojąć nadzwyczajnej aktywności tej kobiety, która sama przygotowuje sobie łóżko każdego wieczora i ścieli je każdego ranka; nigdy nie chciałaby spać inaczej, niż w małym łóżku polowym, które wszędzie za nią jeździ. Widząc ją, z ledwością można uwierzyć, że ona może trzymać się na nogach, a jednak posuwa się wciąż krok za kroczkiem, a jej marszowi towarzyszy monotonna melodia złożona z trzech nut, które brzmią jak trzy westchnienia. Nigdy tak dobrze nie rozumiałem bajki o zającu i żółwiu, jak widząc tą wspaniałą i czcigodną siedemdziesięciopięcioletnią kobietę, z jej wielką czarną mantylką, suknią w tym samym kolorze, jak idzie opierając się na parasolu, którego wiek można datować na czasy wynalazcy tego uroczego sprzętu. Wielki, zielony kapelusz, który znam od ośmiu lat, służy jej za przybranie głowy, i w tym zestawie, do którego trzeba często dołożyć jeszcze tobołek, często bardzo ciężki, który nosi pod ramieniem, widziałem ją przemierzającą ogromne odległości. Miecislas Kamienski tué à Magenta (Souvenir), Paris 1861, s. 221-223 (przepraszam za wszelkie nieudolności tłumaczenia)